![]() |
Chrystus chodzący po wodzie - mozaika z katedry w Monreale na Sycylii (XII w.) |
Przeglądając ostatnio jedną ze swoich ulubionych katolickich stron
informacyjnych, trafiłem na rozmowę z kardynałem
Robertem Sarah. Ucieszyłem się, bo gwinejskiego kardynała bardzo lubię, a w zasadzie ten wywiad doskonale wpasował się w temat, który sam od
dłuższego czasu chciałem podjąć (tylko nie potrafiłem poskładać myśli w sensowny wpis). Kardynał poruszył wiele zagadnień i cała
rozmowa z nim jest ogromnie pouczająca, więc serdecznie polecam wszystkim
znającym angielski. Mnie jednak szczególnie poruszyło jego zwrócenie uwagi na
"płynny ateizm", który według niego naznacza myślenie wielu
współczesnych katolików. Ateizm ten tak dogłębnie wdarł się do naszego myślenia,
że praktycznie go nie zauważamy, a jego najwyrazistszym objawem jest to, że Bóg
mimo pozorów wcale nie jest na pierwszym miejscu w naszym stosunku do siebie,
bliźniego i świata.
Nie chcąc powtarzać tego, co kardynał mówi w wywiadzie, podzielę
się tutaj podobną obserwacją w swoich własnych słowach. Nie wiem jak to się
stało, ale opanowaliśmy do perfekcji taką formę życia wiarą, że przyjmujemy
chrześcijaństwo za prawdę, a jednocześnie świat oglądamy przez mocno ateistyczne soczewki. Patrzymy na świat jak na byt odrębny od Boga – nie jako
stworzenie całkowicie Jemu poddane, ale jako niezależną od Niego rzeczywistość, w której
naszym zadaniem jest wygospodarować Mu jakąś działkę (idealnie jak największą, ale
jednak wydzieloną). W szczególności zaś (świadomie lub nie) uważamy świat i
idee w nim przeważające, jako nadrzędne do Kościoła, który sam ustanowił.
Dla jasności – to nie jest tak, że świat poza Kościołem, i
wszystkie myśli zrodzone poza nim, to samo zło. Absolutnie nie. Sobór
Watykański II uczył o „ziarnach Prawdy” poza Kościołem i nie jest to wcale nowa
idea. Już ojcowie Kościoła obficie czerpali z myśli pogańskich filozofów, z
Sokratesem i Platonem na czele. Sobory definiujące dogmaty trynitarne często
zapożyczały greckie pojęcia, które nie pojawiały się co prawda w Piśmie Świętym, ale bardzo pomagały sformalizować prawdy wiary. W
końcu przecież sam św. Tomasz z Akwinu stworzył swój ponadczasowy system
filozoficzny w oparciu o metafizykę Arystotelesa. Sedno jednak w tym, że zawsze
jasno i wyraźnie było mówione i rozumiane, że pełnię Prawdy, absolutnie samowystarczalną,
znajdziemy w Kościele. Z innych systemów myślowych czerpano po to, by te prawdy
lepiej uwypuklić, nie po to, żeby je jakoś udoskonalić lub ulepszyć.
Chrześcijanie już od samego początku wiedzieli, że światu nie można zbytnio
ufać, bo po grzechu pierworodnym z samej swej natury jest zepsuty. Ufność miała
się kończyć tam, gdzie zaczynały się nieznane Kościołowi, przewrotne i
heretyckie nauki. Kościół nie bez powodu miał być „filarem i podporą Prawdy” (1 Tm 3,15) –
to świat, i wszyscy chrześcijanie, mieli się uczyć od niego, a nie na odwrót.
Ewidentnie gubimy gdzieś tę fundamentalną dla pierwszych
chrześcijan wrażliwość. Kościół przez wiele stuleci z różnym powodzeniem
pielęgnował umiejętność słuchania wiernych i nierzadko kontakt między duchowieństwem a wiernymi w zasadzie nie istniał, co utrudniało znacznie wypełnianie obowiązku nauczania. Teraz jednak równowaga przechyla się w drugą stronę – jest mowa o dialogu, o słuchaniu, ale bardzo
mało o pouczaniu i nawracaniu. Jednym z bardziej jaskrawych i bieżących przykładów to obecnie niemiecki episkopat, który już od lat motyw "słuchania" próbuje przekuć w progresywne idee i podważanie nauki Kościoła. Podobnie dokument roboczy nadchodzącego synodu w
Amazonii nie bez powodu budzi wiele kontrowersji - w imię równoważnego dialogu, pojawiły się w nim treści jawnie graniczące już z panteizmem (jeśli myślicie, że przesadzam, polecam zapoznać się z apelem kard. Burke i abp Schneidera). Skąd się to bierze? Z braku czujności przed światem, który od wielu
lat już przesiąkł w sferze społecznej, politycznej, prawnej, naukowej
radykalnym ateizmem i sekularyzmem. Otaczające nas w każdej już sferze robocze założenie, że Boga nie ma, wpływa na nas nieustannie. Nie akceptujemy go
wprost, oczywiście, ale jednak nie odrzucamy ani nie zwalczamy go dostatecznie mocno. I tym oto sposobem znajdujemy się właśnie zanurzeni w owym „płynnym ateizmie”, o
którym mówi kardynał Sarah. Taki który spycha wiarę w Boga do prywatnej opinii
(i to jeszcze zabobonnej), gdzie prymat Boga staje się opinią, a nie faktem. Taki który prezentuje swoją moralność, różną od tej przekazanej
nam przez Boga, ale niezwykle kuszącą w swoim relatywizmie. I ten slogan,
pobrzmiewający ciszej lub głośniej obecnie w każdym zakątku zachodniego
chrześcijaństwa: „Kościół musi nadążyć za światem”, „Kościół powinien się uczyć
od świata”. Jakież to perwersyjne odwrócenie myśli z początków chrześcijaństwa, że „świat został stworzony ze względu na Kościół” (Pasterz Hermasa)! Kościół ze strażnika powierzonego mu
Objawienia i Prawdy zamienia się w globalny instytut dobrego samopoczucia
i zrównoważonego rozwoju. Kościół z Ciała Chrystusa, z następcą Pierwszego wśród Apostołów na
czele, zamienia się, przynajmniej w oczach lub (co gorsza) marzeniach
niektórych, w sługę świata – i to nie w tym dobrym sensie, jak Chrystus myjący
nogi Apostołom, zachowujący jednak autorytet mistrza i nauczyciela. Bardziej w
sensie bezwładnego podnóżka, lizusa z bardzo giętkim kręgosłupem.
Mam osobiście swój własny prosty „papierek lakmusowy” na sprawdzenie, czy
odpowiednio ustalam życiowe priorytety (przynajmniej intelektualnie – w
praktyce wykładam się na tym praktycznie codziennie). Jeśli jakakolwiek idea,
jakiekolwiek moje marzenie, jakakolwiek akcja społeczna zaczyna pochłaniać mnie
bardziej niż to, czy swoim życiem zabiegam o Zbawienie świata, najbliższych i
siebie, to wiem, że coś jest nie tak. „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?” (Mt 16,26) Na nic mi sukcesy, rozwój osobisty, na nic mi nawet
ocalenie świata przed katastrofą ekologiczną lub ekonomiczną, jeśli stanie się to ważniejsze od głoszenia Chrystusa i ceną będzie czyjeś potępienie. Oczywiście, żyjemy w świecie i nie możemy uciekać od obowiązków z
tym związanych, ani tych dotyczących życia codziennego, ani tych dotykających całego świata. Ale na Boga,
nie mogę tego robić za cenę grzechu lub kompromisu nauki Kościoła!
Myślę też, że nie muszę wcale stać się aktywistą zapatrzonym w jakąś ideę
bardziej niż w Boga, żeby być pod wpływem takiego właśnie „płynnego ateizmu”.
Mogę podać przykład nawet ze swojego życia sprzed kilku lat, jeszcze zanim przeszedłem swoje własne "ponowne nawrócenie”. Od dziecka byłem katolikiem. Wiara kształtowała moje
życie, owszem, nie miałem wątpliwości w prawdziwość chrześcijaństwa. Jednocześnie jednak nie byłem nigdy przekonany w jej prawdziwość na tyle, by potrafić oglądać w jej
świetle nie tylko własne subiektywne przeżycia i cele, ale otaczający mnie
świat. Gdybym dogłębnie przyjął i zrozumiał Ewangelię, bezkompromisowo musiałaby objąć ona całość znanej mi egzystencji. A tymczasem? Patrząc na siebie, uznawałem
konieczność Kościoła do zbawienia, wieczne królowanie Jezusa Chrystusa, Syna
Bożego. Jednak patrząc na całą resztę, widziałem świat tak, jak przedstawiał mi go
wszechobecny relatywizm i sekularyzm - to świat, gdzie nie ma jednej prawdy oprócz tej, że wiara w Boga nie jest żadną miarą koniecznością. Nauczanie
Kościoła może ma wartość, bo jest dla niego miejsce w naszym społeczeństwie. Ale
jeśli tego miejsca zabrakłoby? Cóż, trudna sprawa. Trzeba będzie wtedy zamknąć
gębę i siedzieć cicho. Osobiste przyjęcie Ewangelii jednym, ale głoszenie po krańce
świata musiałoby pójść w odstawkę. Słowem - Bóg był na pierwszym miejscu w moim
życiu, a nie na pierwszym miejscu w ogóle; subiektywnie – tak, obiektywnie -
nie. Dzisiaj mam zdecydowanie inną perspektywę (jak widać w tym wpisie), ale
przecież wciąż nie potrafię w pełni żyć tak, jak bym chciał. Zdawałoby się, że
jeśli naprawdę wierzę, że Bóg istnieje, to powinienem nie mieć problemów z patrzeniem na cały świat z perspektywą Jego istnienia i odwiecznego królowania. Wystarczy jednak, że wkradnie się do moich myśli nawet odrobina owego „płynnego ateizmu„... znów odpuszczam, woląc podejść do wszelkich spraw z rezerwą i Boga stawiać na pierwszym miejscu wyłącznie
w sferze moich subiektywnych odczuć. Pozwolę sobie na strzał w ciemno – nie
jestem jedyny, który tego doświadcza.
Dlatego czuję się czasem w obowiązku powtarzać za kardynałem Sarah - obudźmy się. Świeccy, duchowni, wszyscy. Jest
bardzo źle.
Nie brzydzi nas grzech (grzech powinien, człowiek nie). Nie
martwi nas niewiara przyjaciół. Nie przeraża nas świętokradcze przyjmowanie
Najświętszego Sakramentu. Generalizuję i upraszczam, owszem, ale pozwalam sobie
na tę generalizację, bo jest ona dzisiaj namacalna w naszym Kościele do bólu.
Grzech? Wielu duchownych za większe zło uważa brak dyplomacji i urażenie
kogoś, niż groźba utraty Zbawienia, którą niesie ze sobą grzech. Delikatność i
życzliwość, mające tyle wartości, ile potrafią przymnożyć wysiłkom
ewangelizacyjnym, stały się celem samym w sobie, tak że nikt już nie odczuwa
potrzeby mówienia ani o piekle, ani o nawróceniu. Niewiara? Wspaniałą ideę
ekumenizmu i dialogu w celu ewangelizacji wyparł zdradziecki uniwersalistyczny
komfort, że Bóg nie ma względu na religie. Niezmienną wiarę Kościoła, że nie ma
Zbawienia przez inną drogę, niż Jezus Chrystus i Jego Ciało, zamknęliśmy gdzieś z tyłu głowy w
szufladce "lekka przesada"/”gruby nietakt". No i jeden z najgorszych możliwych grzechów, niegodne przyjęcie Ciała i Krwi Pańskiej, niezliczeni hierarchowie
kwitują wzruszeniem ramion albo, gorzej, kompletnie ignorują. Jak inaczej
odbierać tak usilną walkę o to, by Komunii udzielać Protestantom
lub osobom w związkach niesakramentalnych? Oczywiście, że Komunia nie jest
nagrodą dla doskonałych - inaczej nikt z nas by na nią nie zasłużył. Ale równie
prawdziwe jest to, że kto spożywa chleb lub pije kielich niegodnie, winny jest
Ciała i Krwi Pańskiej (1 Kor 11,27). Czy naprawdę w to wierzymy? Jeśli tak, to
dlaczego nie chcemy chronić osób żyjących w grzechu ciężkim lub poza Kościołem przed tym
świętokradztwem i jego strasznymi skutkami? W jaki sposób uzasadniamy ryzyko
luźnego podejścia do udzielania Komunii? Czy nie jest po prostu tak, że
jednak... nie wierzymy w tę prawdę do końca, tak na sto procent? Gdzieś tam w jakimś stopniu (może minimalnym, ale jednak) staliśmy się
chrześcijańskimi ateistami.
O co mi w całej tej tyradzie chodzi? Chyba po prostu o to, że jeśli
już przyjmujemy wiarę katolicką, to musimy przyjmować ją w pełni, bez żadnych
kompromisów – w szczególności w kwestii pierwszeństwa Boga. Oczywiście, za posłuszeństwem pierwszemu przykazaniu idzie spójność w pozostałych naukach chrześcijaństwa. Jeśli przyjmujemy Dobrą Nowinę o Zmartwychwstaniu, musimy
przyjąć też brzemię Krzyża. Jeżeli zapisujemy w swoim pamiętniku złotymi
literami "Bóg jest Miłością", powinniśmy również wyryć sobie w pamięci
"Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii". Nasza wiara nie może być
dodatkiem do w gruncie rzeczy światowego i egocentrycznego życia. Musi być
całkowitym zaparciem się siebie, jak głosił Chrystus. Nasza wiara musi
przesiąknąć nasze życie, kompletnie wypłukując z niego naiwny sentymentalizm,
otumaniającą obojętność i wałkowany tutaj „płynny ateizm”. Nasza wiara musi stać się światłością świata, a nie jego lusterkiem. Jasne, nie będzie to
łatwe. Zajmie nam to prawdopodobnie całe życie, więc tym bardziej każdy z nas musi
zacząć już teraz. Ale też nie ma się czego obawiać. Nie jesteśmy w tym sami. Nasz Pan, Jezus Chrystus, ma doświadczenie w wyciąganiu niedowiarków ze zdradliwych wód.
Święci Piotrze i Pawle – módlcie się za nami.
Święta Maryjo, Matko Kościoła – módl się za nami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz