piątek, 27 września 2019

O "płynnym ateizmie"


Umblarea pe mare, mozaic sec. 12, monreale, sicilia
Chrystus chodzący po wodzie - mozaika z katedry w Monreale na Sycylii (XII w.)

Przeglądając ostatnio jedną ze swoich ulubionych katolickich stron informacyjnych, trafiłem na rozmowę z kardynałem Robertem Sarah. Ucieszyłem się, bo gwinejskiego kardynała bardzo lubię, a w zasadzie ten wywiad doskonale wpasował się w temat, który sam od dłuższego czasu chciałem podjąć (tylko nie potrafiłem poskładać myśli w sensowny wpis). Kardynał poruszył wiele zagadnień i cała rozmowa z nim jest ogromnie pouczająca, więc serdecznie polecam wszystkim znającym angielski. Mnie jednak szczególnie poruszyło jego zwrócenie uwagi na "płynny ateizm", który według niego naznacza myślenie wielu współczesnych katolików. Ateizm ten tak dogłębnie wdarł się do naszego myślenia, że praktycznie go nie zauważamy, a jego najwyrazistszym objawem jest to, że Bóg mimo pozorów wcale nie jest na pierwszym miejscu w naszym stosunku do siebie, bliźniego i świata.

Nie chcąc powtarzać tego, co kardynał mówi w wywiadzie, podzielę się tutaj podobną obserwacją w swoich własnych słowach. Nie wiem jak to się stało, ale opanowaliśmy do perfekcji taką formę życia wiarą, że przyjmujemy chrześcijaństwo za prawdę, a jednocześnie świat oglądamy przez mocno ateistyczne soczewki. Patrzymy na świat jak na byt odrębny od Boga – nie jako stworzenie całkowicie Jemu poddane, ale jako niezależną od Niego rzeczywistość, w której naszym zadaniem jest wygospodarować Mu jakąś działkę (idealnie jak największą, ale jednak wydzieloną). W szczególności zaś (świadomie lub nie) uważamy świat i idee w nim przeważające, jako nadrzędne do Kościoła, który sam ustanowił.

Dla jasności – to nie jest tak, że świat poza Kościołem, i wszystkie myśli zrodzone poza nim, to samo zło. Absolutnie nie. Sobór Watykański II uczył o „ziarnach Prawdy” poza Kościołem i nie jest to wcale nowa idea. Już ojcowie Kościoła obficie czerpali z myśli pogańskich filozofów, z Sokratesem i Platonem na czele. Sobory definiujące dogmaty trynitarne często zapożyczały greckie pojęcia, które nie pojawiały się co prawda w Piśmie Świętym, ale bardzo pomagały sformalizować prawdy wiary. W końcu przecież sam św. Tomasz z Akwinu stworzył swój ponadczasowy system filozoficzny w oparciu o metafizykę Arystotelesa. Sedno jednak w tym, że zawsze jasno i wyraźnie było mówione i rozumiane, że pełnię Prawdy, absolutnie samowystarczalną, znajdziemy w Kościele. Z innych systemów myślowych czerpano po to, by te prawdy lepiej uwypuklić, nie po to, żeby je jakoś udoskonalić lub ulepszyć. Chrześcijanie już od samego początku wiedzieli, że światu nie można zbytnio ufać, bo po grzechu pierworodnym z samej swej natury jest zepsuty. Ufność miała się kończyć tam, gdzie zaczynały się nieznane Kościołowi, przewrotne i heretyckie nauki. Kościół nie bez powodu miał być „filarem i podporą Prawdy” (1 Tm 3,15) – to świat, i wszyscy chrześcijanie, mieli się uczyć od niego, a nie na odwrót.

Ewidentnie gubimy gdzieś tę fundamentalną dla pierwszych chrześcijan wrażliwość. Kościół przez wiele stuleci z różnym powodzeniem pielęgnował umiejętność słuchania wiernych i nierzadko kontakt między duchowieństwem a wiernymi w zasadzie nie istniał, co utrudniało znacznie wypełnianie obowiązku nauczania. Teraz jednak równowaga przechyla się w drugą stronę – jest mowa o dialogu, o słuchaniu, ale bardzo mało o pouczaniu i nawracaniu. Jednym z bardziej jaskrawych i bieżących przykładów to obecnie niemiecki episkopat, który już od lat motyw "słuchania" próbuje przekuć w progresywne idee i podważanie nauki Kościoła. Podobnie dokument roboczy nadchodzącego synodu w Amazonii nie bez powodu budzi wiele kontrowersji -  w imię równoważnego dialogu, pojawiły się w nim treści jawnie graniczące już z panteizmem (jeśli myślicie, że przesadzam, polecam zapoznać się z apelem kard. Burke i abp Schneidera). Skąd się to bierze? Z braku czujności przed światem, który od wielu lat już przesiąkł w sferze społecznej, politycznej, prawnej, naukowej radykalnym ateizmem i sekularyzmem. Otaczające nas w każdej już sferze robocze założenie, że Boga nie ma, wpływa na nas nieustannie. Nie akceptujemy go wprost, oczywiście, ale jednak nie odrzucamy ani nie zwalczamy go dostatecznie mocno. I tym oto sposobem znajdujemy się właśnie zanurzeni w owym „płynnym ateizmie”, o którym mówi kardynał Sarah. Taki który spycha wiarę w Boga do prywatnej opinii (i to jeszcze zabobonnej), gdzie prymat Boga staje się opinią, a nie faktem. Taki który prezentuje swoją moralność, różną od tej przekazanej nam przez Boga, ale niezwykle kuszącą w swoim relatywizmie. I ten slogan, pobrzmiewający ciszej lub głośniej obecnie w każdym zakątku zachodniego chrześcijaństwa: „Kościół musi nadążyć za światem”, „Kościół powinien się uczyć od świata”. Jakież to perwersyjne odwrócenie myśli z początków chrześcijaństwa, że „świat został stworzony ze względu na Kościół” (Pasterz Hermasa)! Kościół ze strażnika powierzonego mu Objawienia i Prawdy zamienia się w globalny instytut dobrego samopoczucia i zrównoważonego rozwoju. Kościół z Ciała Chrystusa, z następcą Pierwszego wśród Apostołów na czele, zamienia się, przynajmniej w oczach lub (co gorsza) marzeniach niektórych, w sługę świata – i to nie w tym dobrym sensie, jak Chrystus myjący nogi Apostołom, zachowujący jednak autorytet mistrza i nauczyciela. Bardziej w sensie bezwładnego podnóżka, lizusa z bardzo giętkim kręgosłupem.

Mam osobiście swój własny prosty „papierek lakmusowy” na sprawdzenie, czy odpowiednio ustalam życiowe priorytety (przynajmniej intelektualnie – w praktyce wykładam się na tym praktycznie codziennie). Jeśli jakakolwiek idea, jakiekolwiek moje marzenie, jakakolwiek akcja społeczna zaczyna pochłaniać mnie bardziej niż to, czy swoim życiem zabiegam o Zbawienie świata, najbliższych i siebie, to wiem, że coś jest nie tak. „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?” (Mt 16,26) Na nic mi sukcesy, rozwój osobisty, na nic mi nawet ocalenie świata przed katastrofą ekologiczną lub ekonomiczną, jeśli stanie się to ważniejsze od głoszenia Chrystusa i ceną będzie czyjeś potępienie. Oczywiście, żyjemy w świecie i nie możemy uciekać od obowiązków z tym związanych, ani tych dotyczących życia codziennego, ani tych dotykających całego świata. Ale na Boga, nie mogę tego robić za cenę grzechu lub kompromisu nauki Kościoła!

Myślę też, że nie muszę wcale stać się aktywistą zapatrzonym w jakąś ideę bardziej niż w Boga, żeby być pod wpływem takiego właśnie „płynnego ateizmu”. Mogę podać przykład nawet ze swojego życia sprzed kilku lat, jeszcze zanim przeszedłem swoje własne "ponowne nawrócenie”. Od dziecka byłem katolikiem. Wiara kształtowała moje życie, owszem, nie miałem wątpliwości w prawdziwość chrześcijaństwa. Jednocześnie jednak nie byłem nigdy przekonany w jej prawdziwość na tyle, by potrafić oglądać w jej świetle nie tylko własne subiektywne przeżycia i cele, ale otaczający mnie świat. Gdybym dogłębnie przyjął i zrozumiał Ewangelię, bezkompromisowo musiałaby objąć ona całość znanej mi egzystencji. A tymczasem? Patrząc na siebie, uznawałem konieczność Kościoła do zbawienia, wieczne królowanie Jezusa Chrystusa, Syna Bożego. Jednak patrząc na całą resztę, widziałem świat tak, jak przedstawiał mi go wszechobecny relatywizm i sekularyzm - to świat, gdzie nie ma jednej prawdy oprócz tej, że wiara w Boga nie jest żadną miarą koniecznością. Nauczanie Kościoła może ma wartość, bo jest dla niego miejsce w naszym społeczeństwie. Ale jeśli tego miejsca zabrakłoby? Cóż, trudna sprawa. Trzeba będzie wtedy zamknąć gębę i siedzieć cicho. Osobiste przyjęcie Ewangelii jednym, ale głoszenie po krańce świata musiałoby pójść w odstawkę. Słowem - Bóg był na pierwszym miejscu w moim życiu, a nie na pierwszym miejscu w ogóle; subiektywnie – tak, obiektywnie - nie. Dzisiaj mam zdecydowanie inną perspektywę (jak widać w tym wpisie), ale przecież wciąż nie potrafię w pełni żyć tak, jak bym chciał. Zdawałoby się, że jeśli naprawdę wierzę, że Bóg istnieje, to powinienem nie mieć problemów z patrzeniem na cały świat z perspektywą Jego istnienia i odwiecznego królowania. Wystarczy jednak, że wkradnie się do moich myśli nawet odrobina owego „płynnego ateizmu„... znów odpuszczam, woląc podejść do wszelkich spraw z rezerwą i Boga stawiać na pierwszym miejscu wyłącznie w sferze moich subiektywnych odczuć. Pozwolę sobie na strzał w ciemno – nie jestem jedyny, który tego doświadcza.

Dlatego czuję się czasem w obowiązku powtarzać za kardynałem Sarah - obudźmy się. Świeccy, duchowni, wszyscy. Jest bardzo źle.

Nie brzydzi nas grzech (grzech powinien, człowiek nie). Nie martwi nas niewiara przyjaciół. Nie przeraża nas świętokradcze przyjmowanie Najświętszego Sakramentu. Generalizuję i upraszczam, owszem, ale pozwalam sobie na tę generalizację, bo jest ona dzisiaj namacalna w naszym Kościele do bólu. Grzech? Wielu duchownych za większe zło uważa brak dyplomacji i urażenie kogoś, niż groźba utraty Zbawienia, którą niesie ze sobą grzech. Delikatność i życzliwość, mające tyle wartości, ile potrafią przymnożyć wysiłkom ewangelizacyjnym, stały się celem samym w sobie, tak że nikt już nie odczuwa potrzeby mówienia ani o piekle, ani o nawróceniu. Niewiara? Wspaniałą ideę ekumenizmu i dialogu w celu ewangelizacji wyparł zdradziecki uniwersalistyczny komfort, że Bóg nie ma względu na religie. Niezmienną wiarę Kościoła, że nie ma Zbawienia przez inną drogę, niż Jezus Chrystus i Jego Ciało, zamknęliśmy gdzieś z tyłu głowy w szufladce "lekka przesada"/”gruby nietakt". No i jeden z najgorszych możliwych grzechów, niegodne przyjęcie Ciała i Krwi Pańskiej, niezliczeni hierarchowie kwitują wzruszeniem ramion albo, gorzej, kompletnie ignorują. Jak inaczej odbierać tak usilną walkę o to, by Komunii udzielać Protestantom lub osobom w związkach niesakramentalnych? Oczywiście, że Komunia nie jest nagrodą dla doskonałych - inaczej nikt z nas by na nią nie zasłużył. Ale równie prawdziwe jest to, że kto spożywa chleb lub pije kielich niegodnie, winny jest Ciała i Krwi Pańskiej (1 Kor 11,27). Czy naprawdę w to wierzymy? Jeśli tak, to dlaczego nie chcemy chronić osób żyjących w grzechu ciężkim lub poza Kościołem przed tym świętokradztwem i jego strasznymi skutkami? W jaki sposób uzasadniamy ryzyko luźnego podejścia do udzielania Komunii? Czy nie jest po prostu tak,  że jednak... nie wierzymy w tę prawdę do końca, tak na sto procent? Gdzieś tam w jakimś stopniu (może minimalnym, ale jednak) staliśmy się chrześcijańskimi ateistami.

O co mi w całej tej tyradzie chodzi? Chyba po prostu o to, że jeśli już przyjmujemy wiarę katolicką, to musimy przyjmować ją w pełni, bez żadnych kompromisów – w szczególności w kwestii pierwszeństwa Boga. Oczywiście, za posłuszeństwem pierwszemu przykazaniu idzie spójność w pozostałych naukach chrześcijaństwa. Jeśli przyjmujemy Dobrą Nowinę o Zmartwychwstaniu, musimy przyjąć też brzemię Krzyża. Jeżeli zapisujemy w swoim pamiętniku złotymi literami "Bóg jest Miłością", powinniśmy również wyryć sobie w pamięci "Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii". Nasza wiara nie może być dodatkiem do w gruncie rzeczy światowego i egocentrycznego życia. Musi być całkowitym zaparciem się siebie, jak głosił Chrystus. Nasza wiara musi przesiąknąć nasze życie, kompletnie wypłukując z niego naiwny sentymentalizm, otumaniającą obojętność i wałkowany tutaj „płynny ateizm”. Nasza wiara musi stać się światłością świata, a nie jego lusterkiem. Jasne, nie będzie to łatwe. Zajmie nam to prawdopodobnie całe życie, więc tym bardziej każdy z nas musi zacząć już teraz. Ale też nie ma się czego obawiać. Nie jesteśmy w tym sami. Nasz Pan, Jezus Chrystus, ma doświadczenie w wyciąganiu niedowiarków ze zdradliwych wód.


Święci Piotrze i Pawle – módlcie się za nami.
Święta Maryjo, Matko Kościoła – módl się za nami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz