![]() |
"Jawnogrzesznica" - Józef Unierzyński, 1920 |
Z 8 rozdziału Ewangelii Św. Jana:
1 Jezus natomiast udał się na Górę Oliwną, 2 ale o brzasku zjawił się znów w świątyni. Cały lud schodził się do Niego, a On usiadłszy nauczał ich. 3 Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: 4 «Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. 5 W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?» 6 Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. 7 A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: «Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień». 8 I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. 9 Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. 10 Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: «Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?» 11 A ona odrzekła: «Nikt, Panie!» Rzekł do niej Jezus: «I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!».
Rozmyślając nad ostatnią sytuacją z kazaniem arcybiskupa Jędraszewskiego, jego słowach o "tęczowej zarazie" i o reakcji środowiska kościelnego i reszty społeczeństwa, ni stąd, ni zowąd w głowie pojawił mi się powyższy fragment Ewangelii. Niekoniecznie jednak w najbardziej oczywistym sensie.
Chciałbym na początku zaznaczyć, żeby nikt nie miał wątpliwości:
Uważam, że słowa arcybiskupa były bezmyślne, bo dla większości osób zabrzmiały one jak generalizowany atak na osoby, a nie ideologię. A w kaznodziejstwie jednak bardziej liczy się skutek niż intencja.
Uważam, że arcybiskup powinien był wygłosić homilię o Ewangelii, a nie o Powstaniu Warszawskim i zagrożeniach ideologicznych. Homilia jest do nauczania, a nie do komentowania bieżących wydarzeń.
Uważam generalnie, że arcybiskup wykazał się tutaj zupełnym brakiem zrozumienia problemów osób ze skłonnościami homoseksualnymi. Wiele z nich od dawna czuje się odrzuconych przez Kościół, a przyjętych z otwartymi ramionami przez ruch LGBT. Wystarczyła odrobina zastanowienia, by zobaczyć, że mówienie o tęczowej zarazie żadnego problemu nie rozwiąże.
Uważam natomiast również, że skala krytyki, potępienia i wręcz ostracyzmu, którą na arcybiskupa niczym wiadro pomyj wylała niemała część polskich katolików, jest niesłuszna, a sama reakcja zdecydowanie bardziej "przeciwna nauce Jezusa" (cytując pana Piotra Sikorę z Tygodnika Powszechnego), niż wypowiedź arcybiskupa o "tęczowej zarazie" (którą przecież publicznie wyjaśnił, może bez przeprosin, ale na pewno treściowo zgodnie z duchem Ewangelii).
Proszę mnie wysłuchać. Tak jak wielu moim znajomym jest mi przykro, że arcybiskup nie wykazał się większą roztropnością i zrozumieniem odbioru jego słów wśród tych, którym ruch LGBT wydaje się fundamentalną częścią ich jestestwa. Jest mi przykro, że wiele osób, od dawna czujących, że Kościół ich odrzuca, utwierdzą się w tym przekonaniu po tej medialnej burzy. Jest mi przykro, że ta sytuacja utrudni nam wyciągnięcie ręki i zanoszenia Dobrej Nowiny do tych, którzy najbardziej jej teraz potrzebują.
W tym wpisie chciałbym jednak napisać o tym, że najbardziej jest mi przykro widząc jak niewielu katolików oburzonych słowami arcybiskupa Jędraszewskiego potrafiło podejść do niego z wyrozumiałością i miłosierdziem, którego sami od niego oczekiwali. Jak łatwo w imię miłości bliźniego utworzono z arcybiskupa głównego wroga Ewangelii.
Zastanówmy się - wielu krytyków słów arcybiskupa natychmiast założyła u niego najgorsze intencje. Nie zatrzymali się, by rozważyć i być może rozpowszechnić (nieoczywiste może dla niektórych, ale łatwe do uchwycenia dla wiernego katolika znającego Katechizm) rozróżnienie między ideologią a ludźmi. Nie próbowali mimo osobistego zniesmaczenia spróbować zrozumieć, co arcybiskup chciał zakomunikować, przed zarzuceniem mu braku ducha Ewangelii. Nie. Osąd był natychmiastowy. Słowa Jędraszewskiego były złe, niegodne i wbrew wszystkiemu, co głosił Jezus. To nic, że zwrócił uwagę na prawdziwy problem, jaką jest nadciągająca i bezkompromisowa w swych celach ideologia LGBT (nie będę rozwijał myśli tutaj, ale polecam na razie przeczytać przynajmniej ten artykuł - może kiedyś rozwinę niektóre jego tezy). Wyrok został wydany - oto ten hierarcha, kompletnie od doli zwykłego człowieka odklejony, zawiódł nas, zgrzeszył i należy go jasno i przed wszystkimi (w Kościele i poza nim) potępić. Bo tak należy czynić w obronie miłosiernej Ewangelii.
Czym jednak takie podejście różni się od tego, z którym wielu katolików rzekomo walczy? Wielu katolików (skądinąd słusznie) koncentruje się w swoim chrześcijańskim życiu na mówieniu i słuchaniu o miłosierdziu i stanowczo będą się sprzeciwiać odrzucaniu kogoś tylko dlatego, że jest on grzesznikiem. Chyba że ów grzesznik, ów niedoskonały człowiek, który popełnił błąd to biskup. Wtedy można go bezlitośnie przekreślić i wystawić na publiczną chłostę.
Dla jasności - oczywiście uważam, że miłosierdzie, wyrozumiałość i życzliwość są centralne w życiu chrześcijanina. Jednak równie centralny w życiu chrześcijanina powinien być brak hipokryzji i względu na osoby. A mam silne wrażenie, że właśnie to w tej sytuacji obserwujemy.
Ktoś powie, że to dlatego, że musimy surowiej oceniać tych, którzy są duchownymi w Kościele, bo przede wszystkim na swoim podwórku musimy dbać o życie Ewangelią. To w zasadzie prawda - musimy wymagać od naszych kapłanów życia zgodnego z Ewangelią, bo jeśli oni upadną, to jak mają wypełnić swoją misję nawracania narodów? Problem w tej sytuacji polega jednak na tym, że takiemu podejściu ewidentnie brakuje spójności. Czemu powszechny boży gniew i święte oburzenie budzą się jedynie wówczas, gdy ktoś działa wbrew "Ewangelii akceptacji", a w przypadku innych grzechów i skandali nie?
Gdy kilka lat temu ksiądz Charamsa w medialnym happeningu zdeklarował się jako gej i przedstawił światu swojego partnera, jawnie skandalizując wiernych, propagując grzech sodomski i kwestionując nauczanie Kościoła, od dwóch tysięcy lat nierozerwalnie związane z Ewangelią, gdzie były oburzone artykuły Tygodnika Powszechnego? (Może usunęli, bo nie potrafię znaleźć) Artykuły, które znalazłem, bynajmniej nie wychwalają byłego księdza, ale też nie zbliżają się w swoim wydźwięku do bezwzględnego potępienia Jędraszewskiego z wyżej wspomnianego artykułu Piotra Sikory, gdzie słowom arcybiskupa narzucono najgorszą możliwą interpretację ("Metropolita krakowski wezwał do walki (...) z innymi ludźmi") i nie zachowano powściągliwości w ocenie. Nie jest to być może najświeższy przykład, ale pierwszy przyszedł mi do głowy.
Inna sprawa - dlaczego jednych spotyka ostra krytyka, a innych nie? Gdy arcybiskup Viganò ogłosił w głośnym komunikacie, że papież Franciszek wiedział o nadużyciach seksualnych amerykańskiego kardynała McCarricka i zasugerował, że biskup Rzymu powinien podać się do dymisji (co nawet sympatycy Vigano, a nawet on sam, uznali za przesadę), pamiętam wiele głosów, które opisywały to jako niedopuszczalny brak posłuszeństwa. Z tej samej strony dyskusji słyszałem natomiast nieraz, że Jędraszewski powinien podać się do dymisji po tym nieszczęsnym kazaniu. Więc jak jest? Od czego zależy, czy ważniejsze jest posłuszeństwo, czy oczyszczanie Kościoła? Jeśli od naszych osobistych preferencji i przekonań, to śmiem twierdzić, że jest to wadliwy system.
(W tym momencie chciałbym szybko zaznaczyć, że oczywiście brak spójności i zakładanie u bliźnich najgorszych intencji w wielu sytuacjach można również przypisać bardziej "tradycyjnym" katolikom. Ten jednak tekst jest o konkretnej sytuacji i na niej się skupiam.)
Kolejna rzecz - są tacy, którzy rozumieją, że słowa arcybiskupa o zarazie odnosiły się do ideologii LGBT, natomiast przez brak ostrożności wybrzmiały tak, jakby tyczyły się każdej osoby ze skłonnościami homoseksualnymi. Ten błąd, ten brak wyczucia, jasności i delikatności wobec osób homoseksualnych jest traktowany jako szczególnie poważny, ponieważ arcybiskup mógł tym wielu ludzi do Kościoła zniechęcić. W związku z tym należy błąd mocno napiętnować, a arcybiskupa publicznie skrytykować za błąd, który być może wiele dusz od Kościoła Chrystusowego odwiódł.
Jak zaznaczyłem na początku wpisu, są aspekty kazania arcybiskupa, które moim zdaniem zasługują na krytykę. Ale mocno wątpię w to, czy miała rację bytu aż tak ostra, niemalże jadowita, reakcja. W tym właśnie kontekście mi osobiście bardzo mocno wybrzmiewają słowa Jezusa z fragmentu Ewangelii, który przywołałem na początku - "kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci (...) kamień".
Fakt, zaniedbywanie obowiązku ewangelizacji jest poważnym grzechem ("Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii" - 1 Kor 9,16). Ale czy my sami dorastamy do standardu, który chcemy nałożyć na arcybiskupa? Jeśli jednym rodzajem zagrożenia dla Ewangelii jest zbyt ostry język (choć umówmy się, sam Pan Jezus nie przebierał w słowach), to czy na drugim biegunie nie znajduje się milczenie i zbytnia pobłażliwość dla grzechu zagrażającego duszom? Jak często przez nasze przemilczenia, unikanie trudnych tematów zaniedbaliśmy misję głoszenia? Jak często swoim zachowaniem dawaliśmy do zrozumienia, że wiara nie musi być konsekwentna w czynach? Kiedy ostatnio napomnieliśmy, a przynajmniej szukaliśmy sposobności, by upomnieć brata lub siostrę trwającego w grzechu ciężkim (uczynek miłosierdzia)? Jak często wyśmiewamy "zaściankowość" prostych, ale jednak w dobrej wierze pobożnych starszych kobiet? Jak często zaniedbujemy własną katechezę i bez zastanowienia przyjmujemy i przekazujemy dalej rewizjonistyczne idee, podważające zasadność odwiecznej nauki Kościoła i Ewangelii?
Jestem przekonany, że wielu z nas musi ze smutkiem przyznać, że powyższe nas w jakimś stopniu dotyczy. Czy to grzech zaniedbania? Z pewnością. Czy zasługujemy na absolutne potępienie w oczach Boga i innych katolików? Upomnienie - jak najbardziej; potępienie - nie! Jesteśmy grzesznikami, ale to nas nie skreśla jako dzieci Boże, jako lud kapłański i ewangelizujący. Dlaczego zatem arcybiskup Jędraszewski i jego nieprzemyślane słowa na potępienie zasługują? Skąd rozróżnienie, że Ewangelia akceptacji i przebaczenia ("i ja Ciebie nie potępiam") jest ważniejsze od Ewangelii nawrócenia i radykalnego zerwania z grzechem ("Idź, a od tej chwili już nie grzesz!")? I dlaczego jedni zasługują na wyrozumiałość i przebaczenie, a inni nie?
Z jednej strony podkreślamy, że świeccy nie mogą być traktowani jako wierni drugiej kategorii i nie możemy kapłanów stawiać na piedestale, a z drugiej strony chcemy karać kapłanów za błędy i grzechy, których sami jesteśmy winni, znacznie surowiej niż sami byśmy się karali. Gdzie tu miłosierdzie, prawdziwe, trudne, niemające względu na osoby i ich stan chrześcijańskie miłosierdzie? Nawet jeśli nie posunąłbym się do sugerowania, że krytycy arcybiskupa mają w oku belkę większą od jego drzazgi, to czy nie powinniśmy, krytykując innych, zawsze mieć na uwadze swoje własne upadki, niedociągnięcia i zaniedbania?
Słowa arcybiskupa dotarły co prawda do szerokiego grona osób, więc miały większy skutek, niż nasze codzienne uchybienia, ale jak wpływa to na ocenę moralną? Jeśli dwie osoby popełnią ten sam błąd lub grzech, ale pierwsza skrzywdzi tym jednego człowieka, a druga skrzywdzi stu, to jest różnica w skali uczynionego zła, ale to nie warunkuje oceny moralnej. Jeśli krzywda była niechcianym skutkiem, a nie celem, to wina moralna (bezmyślność jakąś winę w sobie niesie) jest ta sama. Wierząc w późniejszy komentarz arcybiskupa (a nie widzę powodu, by uważać, że kłamał), jego intencją nie był atak na osoby. Wiele osób poczuło się skrzywdzonych, ale nie było to celem hierarchy. Więc znowu - dlaczego uważamy Jędraszewskiego za bardziej godnego potępienia niż my sami?
Być może uważamy, że potrzebny jest komunikat na zewnątrz, że nie tolerujemy tego typu wypowiedzi. Ale dlaczego robimy to w ten sposób, że krytykujemy z góry na dół wypowiedź arcybiskupa, sprawiając wrażenie, że krytyka ideologii stojącej za ruchem LGBT jest zła i niekatolicka? Czemu robimy to w sposób, który uwypukla podziały, daje komunikat, że wyrozumiali wierni i skostniali hierarchowie to dwa osobne obozy? Czemu robimy to w sposób, który sugeruje, że lepiej dla bezpieczeństwa zamilczeć w trudnych kwestiach nauczania Kościoła, niż z cierpliwością wyjaśnić, dlaczego tak, a nie inaczej, nawet jeśli zostało to źle sformułowane?
Brak miłosierdzia w takich sytuacjach naprawdę jest dla mnie dobijający, ale tu ewidentnie wielu z nas ma problem nie tylko z miłością, ale również z wyrozumiałością i dbałością o dobre zrozumienie komunikatu (którego tak surowo wymagamy od hierarchów i księży). Jeśli nie przestaniemy traktować kapłanów niedoskonale głoszących prawdę jako głównego problemu Kościoła i świata, to rychło okaże się, że zacznie nam w ogóle brakować biskupów odważnie mówiących o sprawach wiary. I kiedyś przyjdzie takich czas, że na palcach jednej ręki będziemy mogli policzyć biskupów, którzy będą mieli odwagę wprost głosić naukę Kościoła. A naprawdę nie ma nic ważniejszego na świecie niż pasterze i świeccy, którzy będą bez trwogi głosić światu prawdziwą wiarę katolicką i Ewangelię. Jeśli dogadamy się z całym światem, a żadnej duszy nie przyprowadzimy do Chrystusa, to nic nie zyskamy. Jeśli przekonamy świat, że nie należy słuchać kapłanów, jeśli powiedzą coś niedelikatnie lub bezmyślnie, to w ogóle przestanie ich słuchać, a wielu z nas razem z nim.
Na koniec powiem - jasne, porównanie obecnej sytuacji ze sceny z jawnogrzesznicą nie jest idealne. Arcybiskup nie jest biedną, bezbronną ofiarą. I w pewnym sensie być może należy mu się jakieś szczególne upomnienie i krytyka. Jednak reakcja i agresja, jaką widziałem skierowaną na arcybiskupa, jest dla mnie wyrazem właśnie takiego kompletnego braku wyrozumiałości i miłosierdzia, które się jemu zarzuca. Nawet jeśli nie mam 100% racji we wszystkim, co tu napisałem, to chciałem opublikować ten tekst żeby (lepiej lub gorzej) zwrócić uwagę na tę niespójność. Myślę, że to ważne. Bo przecież jaką miarą my będziemy mierzyć, taką miarą i nam odmierzą. A grzechu grzechem nie pokonamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz