![]() |
Św. Joachim czytający księgę - Michaelina Wautier (1650) |
Muszę przyznać, że ten Wielki Post rozpocząłem z ciężarem na sercu. Raz czuję go mocniej, raz słabiej, ale nie jestem w stanie się go pozbyć.
Otóż sprawa jest dość prosta. Od paru lat inwestuję cały swój intelekt, całą swoją duchowość, całe swoje życie w wiarę katolicką. Wpatruję się w prawdę, nawet wtedy gdy jej treść wymyka się nieraz poza granice skończonego rozumu. Bronię tej prawdy tak zawzięcie, jakbym stawał w obronie własnej rodziny. Wyznaję wartości, wobec których zawszę będę niedoskonały i w drodze. Pragnę by wszyscy dostrzegli w końcu ich prawdziwość i dobro.
A przecież wiara nie odbiera mi kontaktu z rzeczywistością. Widzę, jak bardzo skomplikowany jest świat i jak wiele ludzi nie wierzy w Boga, o wierze katolickiej nie wspominając. Nie chcę w tym wpisie akurat mierzyć się z problemem "ukrytego Boga" ani z wieloma innymi pytaniami, które nieuchronnie w tym kontekście się pojawiają. Ale świadomość bycia tak mocno przekonanym w coś, co większości społeczeństwa zupełnie nie rusza, napawa mnie pewnego rodzaju niepokojem. W czym niby jestem lepszy, w jaki sposób niby mądrzejszy lub bardziej spostrzegawczy od tych, którzy mojej wiary nie podzielają? Czy na pewno jestem na tyle pewny swoich przekonań, że usprawiedliwia to ich szerzenie? Skąd wiem, że swoją definicję prawdy buduje na dobrych argumentach, a nie po prostu na zręcznym unikaniu kontrargumentów?
Nie sposób uciec od tych bardzo dobrych i istotnych pytań. Gdy tak je rozważam, to w najlepszym przypadku po prostu martwię się, że być może gubię kontakt z innymi ludźmi i stopniowo tracę umiejętność słuchania ich. W gorszych chwilach nagle przytłacza mnie świadomość, że jeśli się mylę, to być może jestem po prostu pomyleńcem (jednym z wielu) walczącym o uznanie przez świat urojeń innych szaleńców żyjących przede mną, jednocześnie arogancko broniącym innym prawa do innego poglądu.
Nie tylko to. Ta radość, jaką jest moja wiara, jest wartościowa tylko i wyłącznie jeśli wynika z prawdy. To jasne i znów zwraca uwagę na fakt, że jeśli katolicyzm jest fałszywy, to traci obiektywną wartość. Ale ostatnimi czasy bardziej leży mi na sercu co innego. Jeśli Kościół Katolicki jest w błędzie, to cała moja stanowczość w obronie jego nauk i cały zapał, z jakim je szerzę, zamiast być siłą dobra w zepsutym świecie być może jest tak naprawdę źródłem podziałów i cierpienia. Jeśli Kościół myli się w swojej antropologii i w swoich definicjach grzechu, ludzkiej wolności i miłości, to być może tłamsi tych, którzy byliby szczęśliwszy bez moralnych ram, które jasno określa nauka Kościoła. Jeśli ta nauka jest błędna, a ja ją nie tylko praktykuję, ale też szerzę, to cena takiego błędu jest straszliwa.
Bo być może zamiast wyrzeczeń, bojaźni Bożej i trudnej drogi do doskonałości, słuszny jest epikureizm, który uczy nie lękać się śmierci ani żadnych bogów i wzywa do poszukiwania w życiu wyłącznie prostych przyjemności? Może rację miał Rousseau, który twierdził, że najlepiej byłoby nam odrzucić cywilizację, naukę, filozofię oraz religię i wrócić do prostego życia człowieka pierwotnego? A może wreszcie prawdziwy jest naturalizm i nie jesteśmy niczym innym niż zbiorem atomów, których wolna wola jest tylko ułudą, a każde próby definiowania moralności są absurdalne, a co za tym idzie lepiej po prostu kierować się w życiu jedynie swoimi pragnieniami?
Mówiąc mniej abstrakcyjnie: Antykoncepcja. Związki partnerskie. Eutanazja. Te i tak wiele innych zmian proponuje nam świecki świat jako recepta na powszechne szczęście społeczne. Jestem dość mocno przekonany, że nie trzeba być katolikiem, by kwestionować słuszność tych rozwiązań. Można z powodzeniem sprzeciwiać się tym pomysłom na gruncie filozoficznym, opierając się na tradycjach intelektualnych bynajmniej nie obalonych przez postmodernizm, ale po prostu zignorowanych lub zapomnianych. Ale mój problem, mój niepokój wciąż pozostaje. Co jeśli i te szkoły filozofii, których jestem gotów bronić, są w błędzie? Poziom, na którym bronimy moralności nic nie zmienia. Jeśli się mylę i głoszę fałsz, być może straszliwie krzywdzę ludzi. Tych, którzy urodzili się ze skłonnościami homoseksualnymi i po prostu pragną relacji uznanej przez państwo. Tych, którzy nie widzą już sensu w swoich cierpieniach i marzą jedynie o ich skróceniu. Tych wszystkich, którzy cierpią, gdy zderzają się z wymagającą i stojącą w opozycji do reszty świata nauką Kościoła. Nie wspomnę już o dzieciach, które wychowujemy w naszej wierze - przecież to czy uczymy ich prawdy lub fałszu naprawdę robi fundamentalną różnicę, a skutki pomyłki mogą ciągnąć się przez całe życie.
Jak większość ludzi, nie chcę krzywdzić bliźnich. Chce dla nich jak najlepiej. Nie chcę ich cierpienia, choćby nie wiem jak różnili się ode mnie - wyglądem, stylem życia lub po prostu przekonaniami. Choć nie zawszę potrafię to realizować, pragnę ich szczęścia. Właśnie dlatego wyznaję i chcę rozpowszechniać wiarę katolicką. Nie dlatego że nienawidzę odmienności, ale dlatego że uważam podążanie za Bogiem Trójjedynym za uniwersalny i pewny klucz do szczęścia - czasem już tutaj, w życiu doczesnym, ale przede wszystkim później, w wiecznym. Lecz przecież jeśli nie ma Boga ani życia wiecznego, to te szczytne zamiary skazane są na porażkę.
Powtórzę jeszcze raz: jeśli Kościół myli się w swoim nauczaniu i w głoszonej przezeń moralności, to być może wcale nie proponuje ludziom szczęścia i wolności, ale cierpienie i zniewolenie. Oczywiście uważam, że Kościół się nie myli. Ale wiem też, jak wysoka jest cena pomyłki. Rozmawiamy tutaj o szczęściu każdego człowieka. O szczęściu, czyli w zasadzie jedynej wartości wspólnej dla wszystkich ludzi. Wiem, jak bardzo mogę skrzywdzić, jeśli mylę się w moim osądzie Kościoła, chrześcijaństwa i klasycznej filozofii (moralnej i nie tylko). Dlatego po uformowaniu swoich poglądów nie mogę spocząć na laurach. Śmiem nawet stwierdzić, że jako katolik mam święty obowiązek nieustannie zgłębiać argumenty opowiadające się za Kościołem i Jego nauce, ale także przeciwko Niemu. Jeśli decyduję się na bycie katolikiem, to niczego na świecie nie powinienem być tak mocno pewny jak tego, czy mogę Kościołowi zaufać czy nie. Nigdy też nie mogę przestać zadawać sobie i Kościołowi trudnych pytań, w tym najważniejszego: "a co, jeśli się mylę?"
Nie nawołuję tu do stanu wiecznego stresu, niepewności i zwątpienia. Żeby poznać jakąś prawdę, trzeba umieć też być jej wiernym i nie porzucać jej przy byle wątpliwości, ponieważ zawsze potrzeba czasu i pogłębienia swojej wiedzy by przekonać się, czy dana wątpliwość jest słuszna. Chciałem przez ten wpis bardziej zmotywować czytelnika do przyjęcia pewnej chrześcijańskiej prawdy o byciu pielgrzymem na tej Ziemi, w ciągłym ruchu, także w sferze intelektualnej. Jeśli w naszym do tej pory spokojnym, prostym i stabilnym katolickim życiu pojawi się nagle nuta niepewności albo uporczywe pytanie o prawdziwość (lub jej brak) naszych poglądów, to nie możemy po prostu tego zignorować. Unikanie tych pytań być może oszczędzi nam cierpienia, ale może przysporzyć go innym. Taka niepewność to ciężar, z którym w końcu musimy się zmierzyć. Może się zdarzyć tak, że będziemy musieli go nosić bardzo długo, być może nawet do ostatnich naszych dni. Z pewnością nie zawsze będzie to przyjemne, ale jako chrześcijanie nie powinniśmy się tego bać. Mamy wszak nazwę na takie ciężary. To krzyż. Jeśli okaże się, że chrześcijaństwo jest ułudą, to zapewne będziemy mogli kiedyś podjąć decyzję o zrzucenie tego krzyża. Ale dopóki widzimy w chrześcijaństwie Prawdę, dopóty ten krzyż (jak i wszystkie inne) mamy obowiązek podejmować. To one, a nie komfortowe trwanie w bańce własnych, nigdy nie kwestionowanych przekonań, mają moc nas przez Chrystusa zbawić.
Chciałbym, żeby sedno mojego wywodu wybrzmiało następująco: to jak bardzo jesteśmy pewni wiary, którą żyjemy, to nie tylko nasza prywatna sprawa. To czy nasze przekonania są bezmyślne, czy uczciwie zgłębione, stanowi kolosalną różnicę, a kwestia źródeł naszej wiary dotyka nie tylko nas samych, ale każdego z naszych bliźnich - tym bardziej, im są nam bliżsi. Co za tym idzie, nie możemy nigdy przestać szukać Prawdy i nie wolno nam z lenistwa lub gnuśności zaniechać regularnego próbowania jej w ogniu. Stawka jest zbyt wysoka. Nie tylko dla nas, ale i dla tych wszystkich, których szczęścia pragniemy. Wam więc i sobie życzę wytrwałości, odwagi i nadziei. Nawet jeśli w momencie śmierci okaże się, że się w czymś myliliśmy, trudno. Lepiej żeby wszelka krzywda wyrządzona innym przez głoszenie fałszu wynikała raczej z błędu naszej niedoskonałej natury, która próbowała kochać, niż z zawinionego zaniedbania, które tę miłość w nas zabijało.
Całe życie Pielgrzymi! Świetny tekst Filipie :)
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie i wręczam chwalebny laur pierwszego komentarza na blogu :)
UsuńFilip, odwalasz kawał całkiem dobrej roboty tym dziennikiem ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, planuję kiedyś pisać też więcej na tematy apologetyczne, ale póki co mam kolejkę ważnych tematów leżących mi na sercu.
Usuń