czwartek, 3 listopada 2016

O modlitwie przy drewnianej kapliczce

    Warkot miejskiego autobusu powoli milknął w oddali, zostawiając mnie na przystanku bez żywej duszy wokoło. Wziąłem głęboki oddech. Nareszcie. Samotność.

    Był późny ranek (odsypiałem tego dnia szczególnie intensywny tydzień, więc pobudka o świcie absolutnie nie wchodziła w grę), a przede mną rozciągała się względnie łagodna scieżka jednego z wielu szlaków w Beskidzie Żywieckim. Poprawiłem sznurówki i plecak, po czym równym marszem ruszyłem przed siebie. Miałem przed sobą parę godzin spokojnej i jednocześnie bardzo upragnionej górskiej wycieczki.
     Zbierałem się na takie wyjście już od dawna, czując wyraźnie, że bardzo potrzebuję spędzić parę godzin na łonie natury - tylko Pan Bóg, góry i ja. Spora odmiana po niezwykle intensywnym początku roku akademickiego, gdzie zarówno na studiach jak i w duszpasterstwie trzeba było być nieustannie na najwyższych obrotach, zawsze dostępnym dla każdego potrzebującego pomocy lub rady. Tymczasem brakowało mi chwili oddechu, żeby w spokoju przemyśleć parę spraw i zmierzyć się z niepokojącymi mnie od jakiegoś czasu wątpliwościami i lękami.
    Najbardziej chyba uciążliwa była dla mnie kwestia przepaści między tym, jakim człowiekiem chciałbym być, a jakim jestem. Może nawet nie tyle ta przepaść mnie przygnębiała, co moje nieustannie porażki podczas prób jej przekroczenia. Wielokrotnie podejmowane decyzje o intensywnej pracy nad swoimi największymi wadami, w szczególności nad nagminnym marnowaniu czasu, raz po raz spełzały na niczym. Postanawienia żeby zacząć czerpać siły z regularnej modlitwy rozbijały się o moją nieumiejętność dobrego zaplanowania dnia i brak regularności, a w całej sytuacji zdecydowanie nie pomagały kłębiące się w mojej głowie niespokojne myśli i wątpliwości dotyczące wiary.
     Jednym słowem: niemoc. Odczuwałem całkowitą niemoc i nie wiedziałem już, gdzie mam zacząć kolejną próbę pracy nad sobą. Jedno, do czego doszedłem, to że muszę sobie to wszystko przemyśleć na spokojnie, z dala od miejskiego zgiełku, z dala nawet od przyjaciół i od rodziny. Tylko ja w obliczu Boga i jego Stworzenia.

   Jak zdecydowałem, tak zrobiłem. Aby spacer miał wymiar nie tyle rekreacyjny, co duchowy, postanowiłem przez czas trwania całej wycieczki przeczytać Liturgię Słowa z danego dnia, prosząc Boga o pokrzepienie i natchnienie. Dodatkowo chciałem przy każdej mijanej kapliczce zatrzymać się na krótką modlitwę. W ten sposób - myślałem - na pewno wyciągnę z Pisma Świętego coś, co mi pomoże.
    Na pierwszą kapliczkę natknąłem się już po niecałej minucie - była przybita do drzewa tuż przed pierwszym podejściem pod górę. Idealne miejsce na przeczytanie pierwszego czytania. Po lekturze i krótkiej modlitwie postanowiłem bliżej przyjrzeć się niewielkiemu krucyfiksowi wiszącemu w drewnianej gablotce. Moją uwagę przykuły wcześniej niewidoczne słowa, wypisane złotymi literami nad krzyżem. I tak, wciąż czując w sercu ogromny ciężar i zmęczenie stanem swojej duszy i umysłu, zacząłem czytać:
"Boże, użycz mi pogody ducha, 
Abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić,
Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić, 
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego."
 Amen.


   Zabawne, jak człowiek czasem sam sobie planuje, gdzie i kiedy posłucha, co Bóg ma mu do powiedzenia, a On i tak bierze go z zaskoczenia, wiedząc dobrze, że takie niespodzianki na nas ludzi najlepiej działają. Tutaj było dokładnie tak samo - chociaż absolutnie nie chcę ujmować Pismu Świętemu, to tego dnia, wbrew swoim oczekiwaniom, nie w nim znalazłem odpowiedź na moje problemy, tylko w krótkiej modlitwie w przydrożnej kapliczce.
     Nie chcę osłabić siły tego co chcę przekazać zbędnym humorem, ale nie da się tego inaczej ująć: stałem chyba przez minutę jak baran. Nie znałem wcześniej tej modlitwy, choć teraz już wiem, że jest to modlitwa Reinholda Niebuhra, zazwyczaj odmawiana w grupach walczących z uzależnieniami. Nieistotne. Chociaż modlitwa nie opisywała idealnie mojej sytuacji, momentalnie dodała mi otuchy, bo pozwoliła mi coś zrozumieć.

    Oczywiście, nie wolno się godzić ze swoimi wadami, zwłaszcza jeśli prowadzą one do grzechu. Z drugiej strony jednak, jeśli raz po raz upadam to muszę najpierw w pewnym sensie pogodzić się ze swoją słabością i przyjąć do wiadomości, że to moja wada, która we mnie jest od dawna i nie zniknie ot tak. A jeśli są rzeczy, które w danym momencie mnie przytłaczają i nie potrafię ich udźwignąć, to mogę je tymczasowo odstawić i zawierzyć Bogu, a samemu skupić się najpierw na tych sprawach, które potrafię zmienić. Nawet jeśli są to naprawdę drobne sprawy, to każdy krok w kierunku dobra, choćby najmniejszy, jest na wagę złota. I faktycznie tutaj potrzebna jest mądrość, by rozeznać, nad czym w danym momencie powinienem pracować. Pogoda ducha z kolei ma dodawać otuchy, gdy pomimo starań coś nie wychodzi. Nie wyszło? Trudno, trzeba próbować znowu, z pełnym optymizmem, że warto, tak jakby nie było tej poprzedniej porażki.
    Może mówię tutaj rzeczy oczywiste. Jednak dla mnie było to coś, czego w tamtym momencie bardzo potrzebowałem - krótka i dosadna porada od Boga na to, co ja mam teraz, w tym moim emocjonalnym dołku, ze sobą zrobić. Porada, którą od tamtej pory cały czas noszę w sercu.

    Co działo się moich myślach podczas reszty wycieczki - to już sprawa między Panem Bogiem a mną. W tym wpisie chciałem opowiedzieć akurat o tej jednej sytuacji. Może innym razem napiszę parę słów o innych przemyśleniach z tamtego dnia, chociaż z drugiej strony wydaje mi się, że są one trochę za mało uniwersalne na oublicznego bloga.

    Jedno tylko napiszę już teraz. Przez całą wyprawę myślałem intensywnie nad tym, co mógłbym (idąc za danym mi natchnieniem) zmienić w sobie zmienić od zaraz. Skoro zaplanowanie sobie dnia i zorganizowanie czasu na razie mnie przerasta, to może spróbuję zrobić coś innego? Dość szybko doszedłem do wniosku, że powinienem po prostu zacząć robić coś, co od dawna chciałem, ale zawsze wymawiałem się brakiem czasu. Coś, co wymagałoby ode mnie pewnej regularności, ale też dałoby się swobodnie dostosować do moich możliwości czasowych. Coś, co służyłoby nie tylko mi, ale może też innym ludziom.

    Coś takiego, jak blog o katolicyzmie, życiu i wielu innych różnych sprawach. Coś takiego jak to, co tym postem właśnie zaczynam. Coś takiego, co mam nadzieję pomoże w wędrówce przez życie zarówno mi, jak i Wam.

    Tyle na dziś. Na koniec tylko: pamiętajcie - nigdy nie mijajcie kapliczek bez zatrzymania się choćby na chwilę by się pomodlić. Może właśnie akurat przy nich Bóg Wam coś ważnego powie.